fot. KN
Kwiecień w tym roku wyjątkowo nie rozpieszcza wędkarzy. Zgodnie z przysłowiem przeplata zimę z latem, a to wszystko "okrasza" zimnym, przeszywającym wiatrem. Niskie temperatury wody sprawiają że ryby nie wyszły jeszcze w pełni z zimowego otępienia - żerują rzadko i chimerycznie. Jak wyglądał ten kwiecień w moim wydaniu? O tym parę słów poniżej.
Pierwsza ryba Kwietnia
W pierwszej połowie Kwietnia wybrałem się dwukrotnie w znajome, choć rzadko odwiedzane miejsce na Wiśle. Pierwsza wycieczka nie przyniosła żadnych rezultatów. Druga była już znacznie lepsza - doczekałem się kilku brań. Łowiłem lekko, wędką z wklejaną szczytówką do 10 g i żyłką 0,14mm, głównie na jigi własnej produkcji. Przez pierwszą godzinę nie działo się kompletnie nic.
Potem jakieś ryby weszły w łowisko. Kilkakrotnie, gdy kładłem jiga na dnie i zostawiałem go tam przez chwilę, żyłka odjeżdżała delikatnie, a branie sygnalizowała też delikatna szczytówka, lekko się wyginając. Albo brania były bardzo delikatne, albo moje reakcje na nie przedwczesne lub spóźnione. Za każdym razem po zacięciu przez sekundę, może dwie, czułem na kiju fajną rybę, a następnie...luz.
Założyłem imitację widelnicy własnej produkcji i wykonałem rzut inny niż poprzednie, tym razem w lekki nurt zamiast na spokojną płytką wodę. Pozwoliłem by jednostajny nurt znosił przynętę na napiętej żyłce, tak by ta delikatnie unosiła się w toni co jakiś czas odbijając się od dna. W pewnym momencie zauważyłem nienaturalny ruch linki, która przyśpieszyła, sunąc co prawda wciąż zgodnie z nurtem, ale 3 razy szybciej.
Odruchowo zaciąłem i poczułem pulsujący ciężar. Po chwili w podbieraku wylądował miedziany leszcz, już z wysypką tarłową. Pierwsza ryba tego zimnego kwietnia. Zaraz po tym zdarzeniu zerwał się mocny, chłodny wiatr. Brania urwały się zupełnie a łowienie stało się katorgą. Trzeba było zawijać się do domu.
fot. KN
Pierwsze Jazie w sezonie
Tu na pierwszym planie znów Wisła. Połowa kwietnia. Tego dnia totalny pogodowy mix: chmury i deszcz, przeplatany promieniami słońca, co jakiś czas chłodny wiatr. Zacząłem późnym popołudniem kiedy już przestało padać i watr poluzował. Cel: złowić pierwszego w tym roku jazia w jednym ze znanych miejsc. Dwie pierwsza godziny przyniosły jedynie dwa małe klenie:
Trzecia godzina, na agrafce jig imitujący pijawkę. Nieco już zrezygnowany wykonuję rzut w poprzek nurtu i czekam aż przynęta opadnie na dno. Pozostawiam ją tam dłużej niż zwykle. Chcę ją poderwać, wykonuje obrót korbką i czuję tępy opór. Ale to nie zaczep, na delikatnej wędce czuję dużą rybę której nie mogę ruszyć z miejsca. Mocno zacinam - pod powierzchnią przewala się piękny jaź, koło 50 cm, i...spina się. Przeklinam na głos, zupełnie zapomniałem że jazi się nie zacina. Im pozwala się zassać przynętę i spokojnie zacinają się same, w przeciwnym razie na ogół wyrwiemy im wabik z pyska...No nic, łowimy dalej.
Zamieniam jiga na maleńki 15 mm woblerek, typowy jaziowy bączek. Oddaje serię rzutów, bez efektu. Przechodzę w inne miejsce, wykonuję rzut i leniwie przeciągam wabik wzdłuż brzegu - na płytkiej wodzie, z której nieśmiało zaczynają wyglądać pierwsze zielone rośliny.
W pewnej chwili widzę, że coś dynamicznie wystartowało do woblerka. Widzę duży garb wody zasuwający w kierunku miniaturowej przynęty niczym łódź podwodna. Ten widok to jedna z rzeczy którą najbardziej kocham w wędkarstwie spinningowym! Wiem że to jaź i wiem, że uderzenie nastąpi lada moment (w przeciwieństwie do bolenia, jaź zawsze zaatakuje kiedy już sunie za przynętą). Nie zwalniam ani nie przyśpieszam, i nagle bam, siedzi! Na miękkim kiju czuje to raczej jak zassanie, mocne zatrzymanie niż uderzenie. Wędka przygina się mocno, z odległości kilku metrów widzę sporego jazia w całej okazałości: wygrzbiecona sylwetka, czerwień i czerń płetw, bok ze srebrnymi łuskami, charakterystyczny pyszczek. Ryba wykonuje jeszcze dwa szarpnięcia i...luz. Spada. Mam dość, dwa piękne jazie i dwa zera, gorzej być nie może. Wracam do domu.
Lokalni koledzy wieczorem na naszej grupie dzielą się wrażeniami, większość w tym dniu nie miała brania. Nielicznie złowili pojedyncze małe ryby. Twierdzą że to taki słaby dzień, że cyrkulacja wschodnia, że ciśnienie, że pogoda, mówią coś tam o księżycu i jego fazach. Nic nie wspominam o moich straconych jaziach. Wolałbym chyba być na ich miejscu i wrócić bez brania, niż stracić dwie tak piękne ryby jedna po drugiej.
Dwa dni później wracam w to samo miejsce, z zamiarem wzięcia odwetu na jaziach które w tak zuchwały sposób nie dały mi się złapać. Jest lepiej niż ostatnio - wyciągam 2 ryby, niestety już nie tak okazałe, jak te które spadły poprzednio. No cóż, lepszy rydz niż nic.
Wyprawa w nieznane
29 kwietnia miałem zaplanowany urlop. Podobnie jak kolega Tomek. A jako że obaj lubimy wyprawy w nieznane, postanowiliśmy zrobić kawał drogi od Krakowa, i połowić na ujściowym odcinku Raby - tak by schodząc w dół rzeki, dotrzeć do Ujścia Solnego, gdzie wody Raby spotykają się z wodami Wisły. Nigdy nie łowiliśmy tak nisko na Rabie, a samo ujście znaliśmy jedynie z opowieści.
Dzień wyjątkowy ciepły jak na ten kwiecień. Lekki wiaterek, niebo czyste. Wędkowanie rozpoczęliśmy jakieś 1.5 km od ujścia. Przez pierwsze 500 metrów Raba wyglądała dość nieciekawie - płynęła monotonnie równym korytem, dość głęboka. Na ostatnim kilometrze swojego biegu zmienia jednak swój charakter, i wygląda inaczej od znanej nam dolnej Raby, tej choćby zaraz powyżej czy poniżej Bochni. Otóż rozlewa się ona tu dość szeroko i jest stosunkowo płytka, około 1 - 1,5 metra w najgłębszych miejscach. Podłoże to czysty piasek, w przejrzystej wodzie widzieliśmy dobrze całe dno rzeki, usypane z piachu podwodne łachy, bardzo ciekawe rynny. Nie widzieliśmy jedynie...żadnych ryb. Ani ja ani Tomek, wyposażony tego dnia w okulary polaryzacyjne.
Spodziewaliśmy się tabunów nie wiem czego...brzan, cert, świnek, kleni, które o tej porze powinny już wchodzić do Raby na tarło z Wisły. Przez kilometr rzeki, w kryształowej wodzie, nie wiedzieliśmy nawet uklejki czy klenika, żadnego spławu czy oczkowania, jednym słowem żadnego rybiego życia. Co o tym myśleć -nie wiem.
Ujście Raby
Fakt faktem że wreszcie dotarłem do ujścia. Powitał mnie tam taki oto widok:
Zdjęcie robiłem z prawego brzegu Raby, w miejscowości 'Ujście Solne', po prawej stronie widać bieg Wisły, po lewej wpadającą do niej Rabę. Miejsce legendarne nie tylko wędkarsko. Swoją nazwę zawdzięcza bocheńskiej kopalni soli. Otóż właśnie Rabą, z Bochni, od XII w. spławiano wydobywaną tam sól. W Ujściu Raby znajdował się ośrodek handlu solą, gdzie kupcy transportowali ją Wisłą dalej w Polskę.
Na przeciwległym brzegu dostrzegłem dwóch młodych wędkarzy, spinningistę i muszkarza.
No cóż, wyprawy bez rybna, ale warto było to zobaczyć.
Komentarze
Prześlij komentarz