Tegoroczny sezon, delikatnie mówiąc, nie należy dla mnie do udanych. Ryb łowię sporo, ale nie są to sztuki którymi można by się pochwalić. Owszem, miałem w tym roku na kiju kilka ryb, które byłyby spełnieniem moich wędkarskich marzeń, ale żadnej z nich nie udało mi się wyciągnąć. Skoro więc brak dużych ryb, może trzeba przynajmniej spróbować złowić taką, której jeszcze dotąd nie złowiłem? Kiedy więc zadzwonił kolega Michał z pytaniem "jedziemy na brzanę?", nie wahałem się długo. Obaj mamy ambicje złowić brzanę, ale do tej pory nie mieliśmy na to okazji. Wybór padł na jedną z małopolskich, niewielkich rzek, o której wiemy, że brzany w niej występują.
Wyprawa w nieznane
Wyżej wymienioną rzekę obaj znamy, szczerze mówiąc, słabo. Zrobiłem mały zwiad - zadzwoniłem do znajomego, który po pierwsze zna dobrze to łowisko, po drugie - sam łowi tam brzany na spinning. Okazał się pomocny i dał kilka wskazówek - polecił konkretny odcinek rzeki i zalecił łowienie na wobler, podając nawet konkretne modele na które on łowi brzany. Szczególną uwagę zalecił poświęcać głębszym rynnom i starannie je obławiać, trzymając wobler długo w nurcie. No i koniecznie spodniobuty!
Wreszcie przyszedł ten dzień, 3 sierpnia, zajeżdżam na umówione miejsce - Michał już jest, przygotowuje zestaw - mówi że będzie łowił na dwie wędki - spinning i na muchówkę, metodą ciężkiej nimfy. Nimfy które prezentuje przypominają grube larwy. Ja standardowo łowię wyłącznie na spinning. Mam lekką i niedługą wędkę, szybką ale spolegliwą pod rybą, kołowrotek z odpowiednio wyregulowanym hamulcem, i dość mocną żyłkę. W pudełku woblery i woblerki: płytko chodzące kleniowe (a co! kleniem też nie pogardzę), i głębiej chodzące, większe, pod wymarzoną brzane.
Dzień wcześniej było chłodno i padało, dziś świeci słońce i jest piękna pogoda. Na zegarku godzina 17.30. Woda lekko podniesiona, trącona. Zaczynamy!
Wchodzę do wody i obławiam pierwszą napotkaną rynnę. W pewnym momencie moją uwagę zwracają żerujące nieopodal klenie. Zmieniam głębiej chodzący wobler na płytko chodzącego kleniowego bączka i posyłam go na skraj nurtu z płytszą spokojniejszą wodą. Prowadzę go powoli, nagle podwodna torpeda wyskakuje z dołka i płynie za wabikiem. Po fali na wodzie sunącej za woblerkiem wiem, że ryba jest duża, i wiem że to kleń. Wojna nerwów, wreszcie klusek dopada wobler, branie nie jest agresywne, to lekkie zassanie. Zacinam, przez sekundę czuję rybę na kiju i...luz. No cóż, jak pechowy sezon to pechowy. Widzę jak Michał wyciąga z drugiej rynny małego klenia, zamiast spodziewanej brzany. Moja miejscówka nie przynosi już więcej brań. Zmieniamy miejsce.
W nowym miejscu w pierwszy rzucie, z płycizny, wyciągam w miarę przyzwoitego klenia:
fot. KN
Następnie zamieniam wobler na większy, głębiej chodzący, i przystępuję do starannego obławiania obiecującej rynny nieopodal. Moje starania i zmiany woblerów długo nie przynoszą rezultatów. Po jakimś czasie, gdy już zaczynam rozważać zmianę miejsca, czuję wyraźny opór. Zacinam! Czuję rybę na kiju, muruje do dna - po brzanowemu. Hamulec kołowrotka gra piękną melodię. Ryba zaczyna uciekać pod prąd - tak jak to opisują łowcy brzan. Udaje mi się podciągnąć zdobycz bliżej do siebie, jeszcze chwila, jeszcze moment, i moim oczom ukazuje się....taki oto shrek:
Co u licha robi w tej rzece sum!? Przecież to typowa kleniowo-brzanowa rzeka w której są też świnki. No trudno, nie jest to wymarzona brzana. Wypuszczam rybę do wody, rzucam dalej, z uporem maniaka obławiam rynnę. Czuje jak agresywnie pracujący wobler co jakiś czas odbija się od kamieni, wabik prowadzę tak jak uczyli: trzymam wobler nieruchomo w nurcie przy dnie 4-5 sekund, jeden-dwa obroty korbką kołowrotka, znów zatrzymanie w nurcie, obrót...siedzi! Znów czuję na delikatnym kiju zdecydowany opór, teraz to już musi być brzana! Po kilkunastu sekundach z wody wyłania się...znów sumik, nieco większy od poprzedniego.
fot. KN
Michał w tym czasie łowi na muchę...ukleje, a ja zniechęcony wracam do kleniowania. Łowię jeszcze kilka małych klonków i niewielkiego okonia. Powoli zaczyna się ściemniać, pojawiają się chmury, zaczyna kropić.
Spadamy, brzanom nie odpuszczamy. Może następnym razem nam się poszczęści - na tej, lub na innej rzece.
P.S.
Jak wspomniałem poprzedniego dnia było chłodno, wiał wiatr a przez cały dzień siąpił deszcz. Gdy wieczorem przestało kropić, wybraliśmy się z kolegą Tomkiem nad Wisłę na klenie, zahaczając o noc. Pierwszy raz w tym roku widzieliśmy żerujące na Wiśle sandacze. Wjechały stadem w łowisko przed zmrokiem, a potem jeszcze raz po zmroku. Zmieniliśmy sprzęt na sandaczowy, który mieliśmy też ze sobą w aucie. Tomek wyciągnął sandacza około 50cm, niestety podhaczonego za grzbiet. Mi udało się wyciągnąć sandacza 42cm. Wziął na spory, płytko chodzący wobler:
fot. KN
Komentarze
Prześlij komentarz