Jeśli chodzi o sandacze, najlepsze wyniki miałem zawsze jesienią. Owszem, nieraz słyszałem że potrafią dobrze brać w czerwcu, kiedy są wygłodniałe zaraz po tarle. Nie udało mi się jednak dotąd tego doświadczyć. Zwykle w czerwcu łowiłem pojedyncze małe sandacze, a na ogół wracałem o kiju, mimo zarywanych nocy. Wczoraj wreszcie otworzył się worek z czerwcowymi sandaczami.
Czerwcowa Wisła
W tym roku zaliczyłem drobny falstart. Zwykle staram się inaugurować sandaczowy sezon już 1 czerwca. W tym roku na sandacze wybrałem się dopiero 4 czerwca. Po wiosennych przygodach na stojących wodach, teraz miałem okazję przypomnieć sobie dlaczego tak lubię nocne wiślany łowy, i na czym polega niepowtarzalny klimat czerwcowych wiślanych nocy. Gdybym miał wybrać porę roku, w której Wisła jest najpiękniejsza, odpowiedział bym bez wahania - Czerwiec.
Rzeka przywitała mnie tak niskim stanem wody, jakiego jeszcze chyba nie widziałem. Nie wróżyło to dobrze. Nie wypadało jednak zrobić nic innego, jak podjąć rękawice.
Zacząłem późnym wieczorem. Na wodzie nie było śladów żerowania drapieżników, nawet zwykle bardzo aktywnych na tym odcinku Wisły boleni. Gdzieniegdzie były tylko widoczne leniwe spławy białorybu, czy też chlapiące się pojedyncze uklejki i kleniki.
Zająłem miejscówkę i zacząłem przeglądać pudełko z woblerami. Wybór padł na uklejopodobny 10cm wobler. Zacząłem wykonywać pierwsze rzuty, w międzyczasie słońce zdążyło zniknąć za horyzontem.
Czerwcowy sandacz
W momencie kiedy wobler wychodził z głębszej na płytszą wodę, nastąpiła sekwencja trzech zdarzeń, które zmieściły się w jednej sekundzie. Najpierw, dwa metry ode mnie uderzył gejzer wody, następnie zobaczyłem stado drobnicy wyskakujące w popłochu na wszystkie strony świata, a potem poczułem rybę na kiju.
Dociąłem. Była silna, mocno uderzała do dna wybierając plecionkę ze szpuli. Wreszcie zobaczyłem ją w pełnej krasie - piękny sandacz! Długo nie dawał się podebrać, w końcu miękko wylądował w siatce podbieraka.
Większe sandacze łowiłem zawsze w chłodnych porach roku. Muszę przyznać że spory, czerwcowy sandacz jest znacznie silniejszy i waleczniejszych od pobratymców w zimnej wody. Walczył jeszcze mocno na brzegu, wyskakując z podbieraka, w momencie kiedy chciałem go wziąć do ręki, dostałem ogonem mocno po łapie, a agresywny drapieżnik przewrócił statyw z aparatem.
W końcu udaje się zrobić zdjęcie:
Zapadają całkowite ciemności. Pojawia się mgła. Ryby są aktywne, regularnie, co 30 minut słychać uderzenia. Potem znowu, jak w zegarku, przerwa, i znów żerowanie. I nie są to bolenie ani klenie.
Jakaś ryba startuje do mojego woblera, kiedy ten już wychodzi na płyciznę. Widzę idąca za wabikiem falę. Jest tu jednak za płytko, drapieżnik nie ma już "z czego" uderzyć i zawraca.
Mam przez kilka sekund kolejną rybę na kiju, która spada. Wygląda to na podcinkę leszcza. Czas mija szybko. Spoglądam na zegarek - podświetlana tarcza pokazuje prawie pierwszą w nocy. Dobrze że to sobota, nie trzeba wstawać rano.
Zmieniam miejsce, wchodzę do wody. Tu rzeka jest płytsza, zakładam więc mniejszy i bardzo płytko chodzący wobler.
Przy którymś z kolei przeprowadzeniu woblera czuję puknięcie. Ale żywe, to nie stuknięcie woblera o kamień. Zacinam i czuję pulsujący ciężar. Kolejna, silna ryba. Ucieka najpierw z prądem. Kiedy jest już bliżej mnie, następuje kolejny zryw - pod prąd. Tym razem podbieram rybę pewnie ręką i wynoszę na brzeg.
Piękny drapieżnik, choć mniejszy od poprzedniego:
Ryba wraca do wody. Łowię jeszcze przez chwilę i mam kolejne branie. Tym razem nie udaje się zaciąć ryby.
Zegarek pokazują drugą, zaczynają śpiewać ptaki. Czas wracać do domu.
To była udana inauguracja sezonu sandaczowego i super emocje!
Komentarze
Prześlij komentarz