Sum z krakowskiej Wisły
To była nocna wyprawa w drugiej połowie września. Wraz z Tommym nastawiliśmy się na sandacze. Co prawda brały, ale każde puknięcie na gumę skutkowało wyciągnięciem małego fafika. W pewnym momencie widzę, że kolega ma coś grubszego na kiju. Na początku obaj myślimy, że to spory sandacz. Już zaraz potem wiemy, że to sum.
Pytanie czy uda się go wyciągnąć na sandaczowym zestawie? Po 20 minutach przeciągania liny pokaźny sum jest już przy nas. Zjeżdżam po brzegu ale jest tu stromo, jeśli będę próbował złapać rybę ręką za paszczę - wpadnę do wody.
Mam podbierak na długiej rączce, który używam do sandaczy. Zakładam go rybie na łeb, łapie za obręcz podbieraka i wciągam rybę po trawie.
Król Wisły leży już na brzegu i ciężko oddycha. Tommy to samo. Robię im kilka fotek. Całe zajście uświadomiło nam, jak ważne bywa towarzystwo nad wodą. Jak powiedział Tommy, nie byłby w stanie wyciągnąć tej ryby z wody w tym miejscu, gdyby był sam.
Kolega nad wodą nie dość że podbierze rybę, to jeszcze pstryknie dobre zdjęcie.
Na marginesie - Tommy dysponuje bardzo mocnym sumowym sprzętem, i w przeciwieństwie do mnie, uwielbia łowić te monstra. Ostatnio kilka razy był za sumem. Bez rezultatu.
Teraz gdy wyprawił się na sandacza, złapał..suma. Wędkarstwo bywa przewrotne. Najlepiej świadczy o tym przypadek lokalnego kolegi, który polując na wrześniowego klenia na Wiśle, przyłowił ładnego sandacza na 3cm kleniowy woblerek. Nastawił się więc na sandacze. Zmienił kij na mocniejszy, zapiął 11 cm wobler. Łowiąc w ten sposób wyciągnął...60cm klenia :-)
Jesienne klenie z bonusem
Pod koniec września wyprawiłem się ponownie nad Wisłę.
Noc była pogodna i ciepła, a woda po ulewnych deszczach wysoka. Nastawiłem się na sandacza, tym razem w ruch poszedł wobler. Książkowo, tuż po zmierzchu, w łowisko weszły sandacze. Pierwsze branie też było książkowe: mocarny strzał który wyrywa kij z ręki. Po 2 sekundach ryba spada. No nic, zdarza się.
Po kwadransie mam kolejne branie, ale nie blisko brzegu jak poprzednie, lecz bliżej środka rzeki, w spokojnym nurcie. Sandacz puknął w wobler.
Zacinam i czuję na kiju grubego sandacza który mocno gnie kij, być może mój nowy rekord. Po 3 sekundach ryba spada.
Kolejny rzut i powtórka z rozrywki. Zaczyna się we mnie gotować. Odkładam wędkę, zapalam papierosa. Po 5 min. wracam do łowienia. W 3 rzucie branie, sandaczowe puknięcie w wabik, Zacięcie, czuje grubą rybę na kiju i nie uwierzycie - sandacz spada.
Mam dość. Człowiek zarywa noce dla sandaczy, czeka na taką noc brań tygodniami, a te skurczybyki spadają z kija seriami. Który to już raz? Wyjątkowo niewdzięczna do łowienia ryba. Jakiś czas potem wyciągam klenia, na pocieszenie:
Stwierdzam, że chwilowo odpuszczam sandacze. Skoro biorą klenie, nastawię się na nie. Wracam ponownie następnego wieczora. Noc znów piękna i ciepła, a woda wysoka. Tym razem jednak mam miękki, kleniowy kij.
Po zmroku łowię fajnego klenia:
Kotwiczka niestety trafiła w jakieś newralgiczne miejsce, i choć wyciągnąłem ją z łatwością i czysto, to kleń krwawił jak diabli, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej przy połowie tej ryby. W wodzie odpłynął z łatwością, trudno powiedzieć czy przeżył.
Łowię jeszcze jednego klenia, nieco mniejszego. A na koniec miła niespodzianka, trafiam rzadkiego w naszej Wiśle jazia:
Komentarze
Prześlij komentarz