W oczekiwaniu na grube branie - spinning na krakowskiej Wiśle

 

fot. K.N.

Jak opisać ten sezon? 

Gdyby przyszło mi rozrysować moje wyniki na wykresie, była by to krzywa spadkowa. Bogaty w fajne ryby maj i czerwiec, stosunkowo niezły lipiec, zaostrzyły mój apetyt na jeszcze lepsze wyniki jesienią. 

O ile w sierpniu jeszcze nie liczę na wiele, o tyle wrzesień, październik, początek listopada przyniosły rozczarowanie. 

Być może niezłe wiosenno - letnie miesiące wyczerpały mój limit wędkarskiego szczęścia na ten rok? 


Trudna Wisła

Po cichu liczę jednak, że karta się odmieni, i zakończę jeszcze obecny rok jakąś okazową rybą. Wiara, to w naszym wędkarskim fachu podstawa, inaczej cała zabawa nie miała by sensu :)

Pociechą jest fakt, że ryby łowię regularnie. Ich rozmiar pozostawia jednak wiele do życzenia. Odkrywam lokalną Wisłę już (lub dopiero) szósty rok, i rozgryzłem ją na tyle, że potrafię regularnie łowić w niej  ryby. Moje działania nie są jak na początku - przypadkowe i chaotyczne, ale zaplanowane i celowe, oparte na różnego rodzaju zebranych doświadczeniach. 

Mimo tego, najwyraźniej wciąż znam Wisłę zbyt mało, by łowić okazy. A uważam, że nasza lokalna Wisła jest rzeką dla wędkarza wyjątkowo trudną.

Ktoś może powie, że tych okazów w naszej Wiśle może po prostu nie ma. Ja jednak wiem dobrze, że są.

Takie wiślane okazy nie są jednak dostępne z marszu, dla każdego. Owszem, niedzielny amator może, przy dużej dawce szczęścia, wyholować z Wisły taką rybę, ale tylko raz.

 Regularnie na Wiśle okazowe ryby łowią tylko prawdziwe spinningowe fachury (do których mi na marginesie jeszcze daleko). Demonstrując raz po raz zdjęcia rzecznych wiślanych potworów, pokazują swój kunszt, i regularnie udowadniają, że ich wyniki nie są dziełem przypadku.

Nie ma ich wielu - lokalnie znam dosłownie kilku takich wędkarzy (choć nie wykluczam, że jest ich nieco więcej. Są bowiem i tacy, którzy nie szukają atencji. Mają swoje wydeptane ścieżki i nie afiszują się ze swoimi osiągnięciami).

"Plaga" małych sandaczy

Trzeci już rok, jesienią, obserwuję coraz większą liczbę małych sandaczy w Wiśle, które chętnie atakują przynęty spinningowe. W tym roku to już prawdziwy wysyp. Moje obserwacje potwierdzają znajomi, zarówno Ci, którzy łowią powyżej, jak i poniżej Krakowa. 

O ile tej jesieni, póki co mało kto łowi sandacze miarowe, o tyle na każdej wyprawie łowi się przynajmniej jednego, a czasem nawet kilka lub kilkanaście  niedużych sandaczy. Jest to mega pozytywne zjawisko - wygląda na to, że przez ostatnie lata sandacze odbywają wreszcie skuteczne tarło. 

Fot. K.N.

Wraz z sandaczami pojawiają się jesienią jakby znikąd - okonie, których jakby nie było w rzece przez całą wiosnę i lato. Pewnego październikowego popołudnia łowiłem je bardzo skutecznie na lekką okoniową wędkę, i typowe okoniowe gumki. Pomiędzy nimi brały też nie duże sandaczyki.

Fot. K.N.

Sandacz na gumę

1 listopada namówiłem Tomka, na wyprawę nad Wisłę, w miejsce którę lubię, a za którym Tomek nie szczególnie przepada.

 Paradoksalnie, ja nie złowiłem nic, a on miał dwa brania. I co ważne - obie ryby wylądowały na brzegu. Jak zwykle, ja łowiłem na woblery, on na gumy. Pierwszy jego sandacz  mierzył około 55 cm:

f
Fot. T.M.

Drugi był już konkretny, i zaprzeczył utartym schematom - że przynętę na nocnego sandacza należy prowadzić w żółwim tempie. 

Kolega jako wytrawny obserwator - zauważył spław drapieżnej ryby nieopodal brzegu. Posłał powyżej tego miejsca 10cm rippera w kształcie płoci. Szybko jednak zorientował się, że brzy brzegu jest podwodna, kamienna górka, i że musi przyśpieszyć, by nie ugrzęznąć w kamieniach. Podniósł więc szczytówkę wysoko, kręcąc korbką w boleniowym tempie. Nagle łup! Nastąpiło branie z rodzaju tych niespodziewanych, które niemal wyrywają wędkę z ręki. 

Kolega nie wyposażony tego dnia w podbierak, zaczął krzyczeć do mnie, wiedząc że ma na kiju coś lepszego. Oddalony o 50 metrów biegłem do niego z podbierakiem, omal nie wywracając się kilkukrotnie na kamiennej opasce pełnej dziur i wyrw. 

Ostatecznie podbieram mu rybę, udaje się za pierwszym razem. Na ogół nie mierzymy ryb, kiedy już gołym okiem widzimy, że nie będzie to nasz nowy rekord. Oceniliśmy jednak sandacza na około 75cm:

Fot. K.N.

Głęboko w pysku ryby ledwo dostrzegamy ogonek rippera. "Ciężko będzie go odhaczyć" - wyrokuje Tommy. Tymczasem namierza nożycami hak, łapie go i...przynęta sama wypada sandaczowi z pyska. Nie był w ogóle zapięty! 

Zaprawdę powiadam wam, dziwna to ryba. I te większe sztuki mają pancerne pyski. O czym boleśnie miałem przekonać się ponownie -  następnego dnia.

Moje ryby z Listopada

Kolejnego wieczora jestem znów nad Wisłą, tym razem bez Tomka. Jako, że nigdy nie jeżdżę dwa razy z rzędu w tę samą miejscówkę, melduję się na całkiem innym spocie.

Już w pierwszym czy drugim rzucie - zdecydowane uderzenie. Ku mojego zaskoczeniu na 9cm sandaczowy wobler wyciągam niedużego...jazia:

Fot. K.N.

Potem tradycyjnie, mam brania małych sandaczy, mierzących od 25 do 40cm. 

W pewnym momencie branie mocniejsze od poprzednich, typowo sandaczowe mocne i zdecydowana puknięcie. 

Po spadach dużych sandaczy z poprzedniego miesiąca, tym razem wstrzymuje odruch i nie zacinam od razu. Niech sandacz przekręci sobie przynętę w pysku. Chwila niepewności: 1-2 sekundy pauzy, następnie czuję zdecydowane szarpnięcie. Zacinam i...zaskoczenie. Czuje rybę na kiju, ale nie mogę ruszyć jest z miejsca. Sandacz musi być naprawdę spory i jest jakby zaskoczony, stojąc w miejscu. Kilka sekund takiego przeciągania liny i wobler wystrzela z wody jak z procy, lądując pod moimi nogami. 

Nie jestem zdenerwowany jak ostatnim razem, choć nie powiem - jest żal. Łowię jeszcze jednego małego sandacza i wracam do domu.

Koleny dzień - 3 listopada-czwartek, to przerwa od wędkowania. W piątek ja i Tomek mamy urlopy. Ponieważ wiem, że cały weekend nie dam rady być na rybach, planuję wykorzystać ten piątek maksymalnie. Rano - spinning na wodzie stojącej PZW z Tommym, wieczór - samotny spinning na Wiśle.

Meldujemy się wczesnym rankiem na łowisku no-kill Podgórki Tynieckie. Dawne koryto Wisły, stojącą woda w kształcie kiszki. Płytko tu - w zależności od miejsca od 1,5 do maksymalnie 2 metrów. Dno w większości zamulone. Jest w tym miejscu coś, co mnie od niego odpycha. Niemniej raz w roku odwiedzam je, by stwierdzić że go nie znoszę, i potem ponownie - pojawiam się tam za rok. 

Brzegi monotonne, poza jedną mini zatoczką żadnych typowych miejsc, które mogłyby być stanowiskiem drapieżnika. Woda zupełnie nie czytelna. Przez 3 godziny nie łowimy nic. Zaczynając łowienie wcześnie rano zastaliśmy jednego spinningistę, wracając widzimy wędkarza machającego kijem w każdej dziurze, która tylko nadaje się do spinningowania. Co musi dziać się tu w weekend, skoro w dzień pracujący jest tu taka presja? 

Przechodzi mi przez myśl, że tutejsze ryby znają każdą możliwą przynętę spinningową i jej markę. I że każdy drapieżnik na tym no-killu był już skłuty co najmniej kilkukrotnie.

Wieczorem znów staje nad Wisłą. O ile rano na Podgórkach czułem się nieswojo, o tyle tu czuję się jak przysłowiowa ryba w wodzie. 

Nie pamiętam tak wysokich temperatur w listopadzie. Pewnie dlatego ryby nadal biorą pod samą powierzchnią. Jeszcze przed zmrokiem wyciągam fajnego klenia, na niewielką bezsterówkę prowadzoną tuż pod lustrem wody. Branie bardzo mocne, a zaraz po nim ryba robi salto nad wodą niczym łosoś. Wygląda to bardzo efektownie. 

Fot. K.N.

Po zmroku łowię już na typowy sandaczowy wobler. Cierpliwie obławiam a to strefy wody przy brzegu, a to warkocz na środku rzeki. Gdy za którymś razem wabik wpada w warkocz, następuję coś, o czym kiedyś czytałem, ale dotąd nie doświadczyłem "na własnej skórze" - uderzenie bolenia od razu po wpadnięciu woblera do wody. 

Szczęśliwie miałem już zamknięty kabłąk, dlatego ryba zdążyła się zapiąć sama, choć za samą skórkę. Boleń nieduży, ale takie branie - wisienka na torcie, której życzę każdemu spinningiście.

Fot. K.N.

Grubej ryby jednak jak nie było, tak nie ma. Czy uda się to jeszcze w tym roku?








Komentarze

Prześlij komentarz