W ciągu ostatnich trzech tygodni na rybach byłem zaledwie dwa razy!
Ten sezon jest inny - po raz pierwszy od lat odechciało mi się wędkowania. Czas wolny, jeśli już go mam, poświęcam na inne zajęcia i inne pasje. Co za tym idzie - rzadko daje nowe wpisy na bloga.
Moja absencja nad wodą w dużej mierze jest spowodowana zmęczeniem realiami, jakie mamy w Okręgu. Rzeki są okropnie zaniedbane przez włodarzy Związku. Do tego okrutnie zanieczyszczane. Dodajmy do tego wahania wody na Wiśle, które niweczą większość naturalnego tarła i zabijają narybek. I regulacje, dotyczące głównie mniejszych od Wisły rzek. I mamy smutny obraz sytuacji...
Wody stojące z kolei są poddane ogromnej presji. Jest ich niewiele, a wędkarzy w Krakowie ogrom. Złowić przyzwoitą rybę to cudowne wydarzenie. Najczęściej łowi się nic, lub jedynie małe ryby. I dotyczy to zarówno wędkarzy spinningowych, jak i tych polujących na białą rybę.
Przyjeżdżając nad wodę trzeba się dodatkowo liczyć z tym, że większość obiecujących miejscówek będzie już zajęta. Weekend to już prawdziwe oblężenie. Jeśli mam perspektywę wyjazdu nad wodę, gdzie jadąc nad nią mam się modlić, żeby znaleźć jakąkolwiek dziurę zdatną do łowienia, a potem, jeśli ta sztuka się uda, nie złowić nic, to już naprawdę wolę zająć się czymś zupełnie innym (a mówią, że wędkarstwo uspokaja!).
Ale do rzeczy - odwiedziłem Wisłę dwukrotnie - raz po pracy, porzucałem trochę za boleniem. Nie wstrzeliłem się. Tego dnia bolenie nie były aktywne. Zero brań, zero choćby oznak żerowania rap. Wróciłem o kiju.
Druga wyprawa - w trzecią sobotę czerwca. Jadę na "dziką" Wisłę, pokonując sporą trasę. Woda podwyższona po przetaczających się ostatnio burzach. Łowienie nieco utrudnione. Ale pogoda wreszcie piękna, słoneczna. Woda lekko przybrudzona, ale już się czyści. W miejscu w którym łowię trzeba wejść do wody w spodnio-butach, żeby sięgnąć rzutami najlepszego miejsca, w którym o tej porze roku bankowo biorą bolenie. Niestety jak widać, nie w tym roku. Godzina biczowania nie przynosi kontaktu z rybą.
Widzę jednak, że za moimi plecami jakiś drapieżnik regularnie terroryzuje drobnice. Jest tam podwodna przeszkoda, a za nią zastoisko.
Nie jest to boleń, nie ma charakterystycznych uderzeń, a sposób w jaki ucieka drobnica też nie wskazuje, by jej prześladowcą była rapa. Obstawiam klenia.
Zmieniam boleniowy wobler na małego dorado alaska, którego mam w pudełku. Rzut w kierunku przeszkody. Już po kilku obrotach czuje mocne i zdecydowanie skubnięcie. Na pewno kleń. Ryba jednak nie zapina się. Może dlatego, że woblerek jest uzbrojony w pojedynczy haczyk? Ponawiam rzut. Jeśli ryba się nie ukłuła - ponowi atak. Zwijam powoli, nagle mocne, tępe uderzenie. Tym razem siedzi!
I tu zaskoczenie; nie mogę ruszyć ryby z miejsca, mimo mocniejszego, boleniowego sprzętu. Ryba muruje do dna, po chwili odjeżdża. Przyciągam ją do siebie, znów odjazd. I tak kilka razy. W głowie pojawia się myśl - czy to na pewno kleń? Wątpliwości rozwiewa ogoń, który przez sekundę zamajaczył pod wodą - typowo kleniowy.
Wreszcie ryba wykłada się pod moimi nogami, jednym ruchem ściągam podbierak przytwierdzony do tyłu kamizelki magnesem i stojąc w wodzie po pas, podbieram rybę. Dopiero w podbieraku widzę, jak jest duży.
Robię mu sesję zdjęciową i wpuszczam do wody. Niech pływa dalej.
Komentarze
Prześlij komentarz